wtorek, 3 stycznia 2017

Gra o Tron

   Witajcie znów! Tak, ja też się nie cieszę, że was widzę. Cóż, dzisiaj przypadł mi naprawdę ciężki kawałek chleba- Gra o Srom przecież łatwa nie jest. Nawet najstarsi fani nie są w stanie się w niej połapać i czekają na kolejne książki tylko w oczekiwaniu na kolejne sceny seksu i odpowiedź na pytanie: "Kto w końcu zasiądzie na najbardziej niewygodnym krześle na świecie?".

   Przejdźmy więc do rzeczy. Gra o Srom, to "Moda na sukces" w wersji dla nerdów, która pomimo dziesięciu odcinków w sezonie, czy jednej książki wydawanej na sto lat (Martin, czekam na Wichry Zimy, ty pierniku!), fabuła jest tu tak poplątana, że nawet twoja babcia, która ogarnia, kto z kim kręci z "Pierwszej Miłości" nie ogarnęłaby tego. Serial i książki, które spędzają sen z powiek biednym fanom, którzy martwią się, że Martin zanim to skończy, zdąży umrzeć. Dziejący się w świecie, który jest dziwnym połączeniem średniowiecza z "Seksem w Wielkim Mieście" i "Konana Barbarzyńcy". W świecie rozległym, niczym Ziemia, którego geografie znasz dużo lepiej, niż plan własnego miasta, bo jak już dobierzesz się do książki, czytasz jak pojebany, średnio co dwie minuty cofając się do mapy na końcu, by ze wszystkim się połapać. Nie zapominajmy też o notatkach, które robisz w zeszycie od matematyki, bo właśnie miałeś uczyć się do sprawdzianu, ale uznałeś, że od promocji do następnej klasy ważniejsze jest to, czy ktoś rozprawiczy w końcu Jona Snowa, lub czy Cersei zabije kolejnego swojego kochanka. Notatki, w którym sam plączesz się jak nienormalny, ale bez nich byłoby tylko gorzej, bowiem autor to sadysta i nie pomyślał o tym, że dwieście nazwisk bohaterów trzecioplanowych to jednak troszkę za dużo, jak na jeden tom. 

   Saga ta (będę opisywać pod kątem książek, bo nie oglądałam całego serialu) opowiada o wielkich, szlacheckich losach WeźTenNos (czytaj Westeros) i ich sabotażowej walce ze sobą o jakieś metalowe krzesło w Siedmiu Królestwach, pod przykrywką uprzejmości królewskich. My jednak wiemy swoje. A kogo my tam mamy? Mamy namiestników tych właśnie Siedmiu Królestw i ich totalnie nienormalnych pomocników. Postanowiłam jednak streścić wam tu trochę geografii, w końcu trochę wiedzy was nie zabije. No chyba, że chodzi o wiedzę matematyczną. Wtedy to nie wiedza was zabije, ale to wy będziecie gotowi wbić sobie cyrkiel w tętnice, by móc ewakuować się z lekcji do pielęgniarki. Ale to nie jest notka o Was, choć może kiedyś przyjdzie na taką czas i wtedy mnie znienawidzicie, więc przejdźmy do rzeczy.
  
   Pierwszym ze zrzeszonych Królestw jest Dzika Północ. Jak na kreatywnego autora przystało, Północ w Siedmiu Królestwach jest ZUPEŁNIE inna niż na Ziemi. Jest tam zimno jak w dupie u eskimosa, ludzie myją się w śniegu, a dzieci są pewne, że to, co tworzy się z rozpuszczonego śniegu i piasku to trawa, bo przecież nigdy nie widzieli na glebie nic zielonego, poza rzygami wujka po Sylwestrze u Andrzeja Dudy. Namiestnikiem jest tam Edek Siarka, mężczyzna o zaburzonym instynkcie samozachowawczym, który, by ratować dobre imię swego rodu byłby w stanie cały ten ród powybijać. Ponadto wyraźnie nie potrafi panować nad swoimi plemnikami, bo spłodził sobie aż szóstkę dzieci, co w sumie wyjaśnia, dlaczego mieszka w ogromnym Wintercwel i jest na całej Północy największą szychą. Dwa i pół tysiąca koron piechotą nie chodzi, nie? Cała Północ jest w sumie Martinowym odtworzeniem Rosji- ogromna, dzika, zimna i...hmm... ma własną psychikę. Cóż, król na Północy nie ma za dużo do gadania, bowiem i tak wszyscy mają go w dupie i gdy jakiś czternastoletni gówniarz z nazwiskiem Siarka nałoży sobie na głowę wianek (oczywiście z lodu, bo tam nic innego nie ma) i nazwie to koroną, to wszyscy nagle zapominają o realnej rodzinie królewskiej i postanawiają się zbuntować. Ponadto Północ za dawnych czasów napadana była przez hordy Michaelów Jacksonów po kolejnej operacji wybielania, tam nazywanymi Innymi lub Lodowymi Zombie, które teraz przeszły do ich mainstremu jako legenda i bajka. Siarkowie oprócz średniego rozgarnięcia wesali, którym nawet pierdnięcie króla wystarczy, by wszcząć bunt, mają do ogarnięcia też królewską straż graniczną, złożoną z licznej maści przestępców, nazwaną tam Nocną Strażą (już my wiemy, czemu nocna). Zostali oni złożeni tylko po to, by odpierać próbujących dostać się do Siedmiu Królestw przez zamkniętą granicę uchodźców, którzy tam są chyba jeszcze bardziej porąbani niż ci z Europy, bowiem jeżdżą na mamutach, ubierają się w tony futer i potrafią płodzić kolejne córki, by się z nimi rozmnażać, tworząc tym zaklęty krąg. Należy przypomnieć też o tym, że na Północ realna zima (czyli co kurde, -300 stopni i ponowna Era Lodowcowa?!) idzie już przez sześć sezonów i dziesięć opasłych tomiszczy. Co to, zgubiła drogę, tak jak do nas na święta?

   Kolejnym królestwem jest Królestwo Wysp i Rzek, w którym to pierwsze nie występuje, co każe nam stwierdzić, że autor może mieć już Alzheimera. W sumie nie ma tam tyle do opisywania, co na Północy, bowiem oprócz rzek, których jest tam tyle, że nawet nie chce mi się tego opisywać, nie ma tam nic szczególnego. Oczywiście Królestwo Wysp i Rzek to tylko oficjalna nazwa, bowiem wszyscy i tak używają tam określenia Dorzecze, nawet autor, który chyba nawet zapomniał nawet, jak na początku te tereny nazwał. Ludzie tam biorą żywy przykład z Weasley'ów i rozmnażają się na prawo i lewo, jednak do teraz nie wiadomo, czy wzięło się to z ich bogatego socjala, czy po prostu obecność licznych lasów i krzaków wzmaga pożądanie. (Tara i Dean by się tam nadawali. Wink, wink, kto wie ten wie). Rządzi tam rodzina Tłustych, których córka nosi teraz nazwisko Siark i zapewne kolejne dziecko w brzuchu też. (Zupełnie jak ja). Losy rodziny Tłustych już po pierwszym tomie wydają nam się przesądzone, bowiem ich dziedzic Edmur Tłusty jest taką cipą, że wszyscy byliby zszokowani, gdy umiał utrzymać miecz w rękach dłużej niż przez pięć sekund. Należy jednak wspomnieć, że Tłuści tak naprawdę nikogo nie obchodzą, bo ty i tak zapamiętasz tylko Frejów. Czyli ród, który ma więcej potomków, niż Chris Jericho pozycji na swojej Liście. Jego głową jest stary, prześmiewczy dziad (gdyby był kobietą, to mogłabym być ja), który pomimo zbliżania się do trzycyfrowego wieku, woli wciąż znajdować sobie żony, którym nie sprzedano by nawet piwa w barze. Z tego co nam wiadomo, nawet on nie łapie się już w tym, kto jest jego dzieckiem, kto wnukiem, a kto bękartem, a patrząc na urodziwość tego rodu, może też nie łapać się w tym, kto jest synem, a kto córką.

    Kolejnym królestwem jest Reach, tak, Reach, tu nie ma polskiej nazwy, bo przecież to takie poprawne, gdy jedne nazwy są tłumaczone na polski, a inne nie. Z uwagi na nazwę, którą można pomylić z Ridż, moglibyśmy pomyśleć, że to królestwo pełne wskrzeszających się i żeniących z kuzynkami ciotecznych sióstr matek swoich córek mężczyzn. Dużo byśmy się nie pomylili. Reach ma jednak jeszcze jedną wyjątkową cechę: to królestwo całe jest jakby rozciągającą się na wielkie tereny Paradą Równości. Wyobraźcie sobie królestwo pełne kwiatów i słodyczy w świecie średniowiecza wypełnionym flakami i gwałtami. Ciekawe, prawda? A co jak wam powiem, że najbardziej pożądany kawaler- Rycerz Kwiatów, jak sama nazwa wskazuje, woli parówki niż szynkę parmeńską? Nie ma co, jeśli zamierzacie pisać Ambrollinsa, Drarry, Snary, Maleca, Stereka i inne tego typu rzeczy, koniecznie umieśćcie ich w Reach. Nie będziecie musieli nawet pisać wyjątkowego rozwinięcia w waszych bohaterach homoseksualizmu, tak kraina zrobi to za was i nawet nie będziecie wiedzieć, jak jeden drugiemu skoczy na... stopę.... Rządzą tam Tyrolkowie, których głowa rodu Majs, jest takim imbecylem, że zastanawiasz się, jak to się stało, że wiedział, jak włożyć miecz do pochwy, żeby spłodzić dzieci. Ale, skoro jeden syn nie ma nogi, drugi syn ma romans z mężem jego siostry, a jedyna córka ma już trzeciego męża i dalej jest dziewicą (nie,to nie jest rodzina pochodząca z Hotelu Vince'a!) to widać, że z tym mieczem jednak coś było nie w porządku. Tak naprawdę, jedynym co ratuję tę rodzinę jest babcia, senior rodu, stylizowana przez Martina na Rozalię kiepską, która w już w pierwszych rundach Gry pokazała nam swoją prawdziwą twarz zabijając króla kamyczkiem. Tak, kamyczkiem, nie pytajcie mnie, tylko Martina. Po tym wszystkim możemy więc słusznie stwierdzić, że Reach powinno się na polski przetłumaczyć: Gejowo.

   Lecim dalej, nie oglądamy się, jak to islamscy piloci mają w zwyczaju. Żelazne Wyspy. Tu chociaż nazwa jest dobrana, bo ten teren przynajmniej składa się z wysp. Co nie zmienia faktu, że to chyba najbardziej cebulowy obszar w całym WeźTenNos, więc możemy go spokojnie uznać za Polskę, by było nam łatwiej. (Tak więc w składzie Siedmiu Królestw mamy już Rosję, Albanię, Tajlandię i Polskę- idealne). Żelazne wyspy są jak Bart Simpson- są najmniejsze w królestwie, a i tak do wszystkich kozaczą. I tak, jak to Północy wystarczył każdy pretekst, by wywołać bunt i oddzielić się od Królestwa, tak Żelazne Wyspy nawet nie potrzebują pretekstu. Może to porównanie z Bartem nie odzwierciedlało ich jednak idealnie. To bardziej taki Doktor Dundersztyc, który to ma mózg wielkości fistaszka, a mimo to cały czas snuje plany i wtacza je w życie, by przejąć władzę nad światem, mimo iż ciągle przegrywa (czyli Żelazne Wyspy, biorąc pod uwagę te cechy możemy nawet nazwać Bray'em Wyattem). Ludzie tam nazywają się Żelaznymi Ludźmi (bynajmniej nie chodzi o ich twardość, w żadnym względzie), bowiem owieszają się metalem ukradzionym babci (oficjalna wersja brzmi, że za wszelkie ozdoby zapłacili żelazem swoim wrogom) i myślą, że są Chuckami Norrisami i każdy z nimi przegra. W rzeczywistości to tylko śmierdzący rybacy, u których na każdym statku znajdziesz jakiś dark room. Rządzą tam Gejhujowie, ród tak okrutnie cebulacki, że wyszukujesz ich na promocjach w lidlu i marszach narodowców. Dwa razy udało im się wzniecić powstanie, z tym samym przekonaniem, że je wygrają, choć tak naprawdę posiadając pięć osób w Królestwie, które w swoim życiu widziały coś poza wodą, wodą i wodą, to mogło nie wypalić. Trzeba też zauważyć, że jest to teren, na którym kobiety mają często większe jaja od mężczyzn (pod brodą. Wybaczcie, to ostatni szowinistyczny żart dzisiaj).

   Jako piąte królestwo wypadły na Krainy Burzy. Tu kreatywność autora znów daje nam po pysku, ale nie zwracajmy na to uwagi, bo to już norma. Pod wieloma względami Koniec Burzy to takie trochę Niemcy, bowiem najpiękniejsze kobiety tam przypominają trochę Shreka. W sumie cały ten teren został oddzielony od reszty Królestwa jako osobny człon tylko dlatego, żeby malutki, laluśowaty Renly Baranitentego miał czym rządzić. W sumie ze wszystkiego wynika, że kraina ta jest tak nieważna, że nawet Martin ma ją na samym dnie dupy, nie racząc wspomnieć o niej więcej niż: "Koniec Burzy oblężony." lub "Właśnie przejeżdżali przez krainy Baranitentegonów". Jedynym miastem, jakie stamtąd kojarzymy jest właśnie Koniec Burzy, bezwartościowy kawałek zamku na skale, inspirowany Stalingradem oblężany przez ponad rok. Ukrywa się tam również bękart króla Odwyk Burza, który z powodu zbyt dużego podobieństwa do Króla, musi całe życie spędzać w lochach. Terenami tymi włada wcześniej wspomniany ród Baranitentegonów, którego członkowie są tak różnorodni, jak partnerki Dolpha Zigglera. Mamy tu zarówno grubego opoja Roberta, który, nie wiedzieć czemu jest królem tej pipidówy i koniecznie potrzebuje odwyku od wina, pedalskiego Renly'ego pałającego irracjonalnym uczuciem do brzoskwiń oraz nudnego jak flaki z olejem Stanisława, którego rozdziałów, gdyby nie Melisa z Haszaj, nie chciałoby nam się czytać.

   W naszym składzie jest już Rosja, Albania, Tajlandia, Polska i Niemcy, więc czas go poszerzyć jeszcze o jedno krajokrólestwo. Durnie, jak na kreatywność autora przystało, jest taką kalką tureckiego średniowiecza i nawet o dziwo, znajduje się na półwyspie. Mężczyźni tam nie zgrywają wszędzie "Bravehearta" lecz jak trzeba się z kimś rozprawić, wolą zrobić to chytrze, zatruwając go. Idąc w kierunku sloganu serii "miecz jest bronią mężczyzny, a trucizna kobiety" i łącząc to z faktem, że oblewanie mieczy truciznami tam, to codzienność, możemy wywnioskować, że to teren zamieszkany przez Anny Grodzkie. W Durniach ludzie mają bardzo hipisowskie, nowoczesne podejście. Ciężko jest tam znaleźć człowieka, który nie ma minimum pięciu stałych partnerów wszystkich trzech płci. Jest to ziemia gęsto oblegana przez sufrażystki, które już dawno wyrobiły sobie tam opinię największych wojowniczek, choć walki w ich przypadku zazwyczaj wyglądają tak, że jedna pokazuje cycki, a druga skręca biednej ofierze o odwróconej uwadze kark. Tę taktykę też próbował zastosować Seth Rollins w feudzie z Ambrose'em, kiedy to wpuścił do sieci swoje nagie fotki, ale nie podziałało. W każdym razie ludność Durniów przez resztę społeczeństwa uważana jest trochę za takich członków PZPR (czytaj: zdrajców i konfidentów). Siedzibą tego królestwa jest Słoneczna Włócznia, której nazwa została zmieniona ze Słoneczna Dzida, kiedy to Roman Reigns starał się o obywatelstwo w tym mieście. Pseudo-rządzącymi są tam Martensowie, których bardziej obchodzi, czy ich nogi są idealnie ogolone i to, z kim dziś pójdą do łóżka, niż to, by może zająć się realnym rządzeniem. Jeśli orgie nie są w twoim guście, lepiej tam nie jedź, bo tam nawet za cebulę płaci się w naturze. Martensowie, tak jak i całe Durnie długo powstrzymywało się od złączenia się z resztą królestw, kiedy to usłyszeli, że panuje tam monogamia. 

   Kolejna w kolejce stoi Dolina. Dość. Żadnych więcej żartów o kreatywnych nazwach w tym poście, bo umrę. Królestwo złożone z góry i dolin, gdzie nawet po bułki musisz iść z pełnym zestawem małego alpinisty. Aktualnie rządzi tam stara, zgorzkniała i stanowczo popierdolona baba, która, kierując się zasadą "pij mleko, będziesz wielki" karmi swojego sześcioletniego syna piersią. Ma również fioła na punkcie latających ludzi i niczym bracia Wrightowie, ciągle prowadzi eksperymenty na temat antygrawitacji, dlatego wszystkich ludzi, których nie lubi, po prostu zrzuca ze skały. Prawda, że urocza? Jest też nimfomanką, na jej niekorzyść, bowiem jestem niemal pewna, że bez worka założonego jej na głowię, żaden facet dużo nie zdziała. Siedzibą krainy jest Orle Gówno, zamek położony tak wysoko, że nawet nie chciałoby ci się z niego złazić, a co dopiero włazić, dlatego ludzie, którzy tam żyją, nie wychylają poza niego nosa. Jest to kraina bardzo religijna, nazwijmy ją wręcz Watykanem WeźTenNosu, choć wiadomo, że właśnie tacy mają najwięcej za uszami, i dlatego ich wielka pani Lysa Arryn została za mąż wydana już nie dziewicą. Ludzie tam do perfekcji opanowali sztukę pięknej manipulacji prawdą, dlatego też tamtejsi wojownicy uważani są za najbardziej honorowych i niezawodnych w Królestwie. Jednak w rzeczywistości jest z nimi jak z Michałem Pirógiem- tancerz, którego nikt nie widział jak tańczy. Do przyłączenia się do wojny namawiali ich już chyba wszyscy- Kasia Siark, Lejminazdrowie i wielu innych, jednak zawsze wymigują się oni kontuzją paznokci, grypą żołądkową kota czy rocznicą swojego pierwszego razu. Ponadto ludzie z gór muszą na codzień jeszcze dawać sobie radę z marną podróbą brytyjskich kiboli- klanami górskimi do których fetyszy należy obcinanie kupcom uszu, lub zwęglanie sobie stóp, by wyglądać bardziej niebezpiecznie. W sumie to takie trochę brzydsze wersje Romana- głupie, duże i  sklecenie zdania złożonego jest dla nich nierealne. 

   Wszystkie krainy mamy już przerobione, ale to wcale nie oznacza, że żadne istotne rzeczy nam nie umknęły, bowiem na naszej Liście Jericho zostały jeszcze dwa punkty.

   Ród Lejminazdrowiów. Kto o nich nie słyszał? Ród o tak recesywnych genach, że znaleźć tam kogoś brzydkiego z ciemnymi włosami, to jak znaleźć murzyna w Ku Klux Klanie. Z pozoru jest to najbogatszy i najznamienitszy ród w WeźTenNos. Serio, ich senior- Tywin nawet sra złotem, potwierdzone info (myślicie, że skąd mam kasę na nowe ciuchy? Heloł, jakoś sobie trzeba radzić). Ich ego przewyższa o minimum odległość Ziemi od Księżyca ego mojego męża i jeśli nie pokłonisz się ich lśniącej zajebistości to na przykładzie Siarków możesz wywnioskować, co się z tobą stanie. Patrząc jednak na tę rodzinę od kuchni, zastanowić się przychodzi, czy nie pochodzą oni z Sosnowca? Zaczynając od knującego na prawo i lewo seniora- Tywina, który zginął, wysrywając na kiblu kolejną sztabkę złota, po jego dwójkę starszych dzieci- królową Cersei i Jaime'ego, których romans trwa już odkąd skończyli dziesięć lat i chcieli spróbować na sobie tego, co to ich dwa psy robiły w budzie, po młodszego brata, karła Tyriona, który jest chyba najzajebistszym karłem na świecie, ruchającym wszystko na prawo i lewo, po kuzyna Lancela, który najpierw pieprzy się z własną kuzynką, a potem porażony tym wydarzeniem- zostaje mnichem. O dziwo, pomimo stopnia popierdolenia tej rodziny, przy których bohaterowie Jeffa The Killera to w sumie spoko ziomki, Lejminazdowie wygrywają wojnę, zabijając intrygami wszystkich na prawo i lewo, nawet siebie nawzajem.

   Chyba czas przenieść się poza Siedem Królestw, gdzie to w Wolnych Miastach szaleje nam ród Targejrenów, a w sumie to, co z nich pozostało- Danuśka i Vincent (Wink, wink). Vincent jest zapatrzonym w siebie dupkiem, wierzącym, że wszyscy go kochają, wykorzystującym do własnych celów nawet własną rodzinę (chwila, czy ja właśnie opisuję McMahona? Boże, Martin...). Danka za to jest chodzącym uosobieniem stanowczości, bowiem kiedy to ona raz na jakiś czas wychodzi naprzeciw swojemu bratu, to... hmm... po dwóch sekundach dyskusji postanowi jednak zmienić zapatrywania, by nie dostać w twarz. Historia zaczyna się, kiedy to Vincent sprzedaję Dankę wielkiej, barbarzyńskiej kupie mięśni, którą przerasta intelektualnie przeliterowanie własnego imienia (gdyby Danka była córką Vincenta, to naprawdę byłyby to losy rodziny McMahon) Khalowi Drogo, przywódcy plemienia ogromnych, niewyżytych dzikusów z manią prześladowczą względem koni. Danka wychodzi na tym małżeństwie jednak o wiele lepiej niż Vincent, bowiem Drogo, pomimo iż głupi, okazuje się nie być odporny na jej wdzięki i staje się pantoflem, za to Vincentowi funduje nawilżającą maseczkę na twarz z roztopionego, gorącego złota. (Wziął na nią recepturę od mojego męża, ale chyba mu coś nie pykło). Khal oczywiście jak to dzikus ma wyjebane na prawa medycyny i babrząca się rana nie przeszkadza mu w zrywaniu sobie opatrunku, przez co zdarzyło mu się umarnąć. Danusia okupiła jednak jego wskrzeszenie życiem swojego nienarodzonego dziecka, jednak Winchesterowie i rodzina Forresterów, którzy przecież są specami w takich sprawach byli akurat zajęci i musiała zadowolić się starą wiedźmą, która wskrzesiła Drogo jako warzywko i Danka i  tak zdecydowała się go udusić, bo nosić za sobą na plecach taką dwustukilową masę, raczej nie było jej po drodze. To wszystko było jednak tylko prologiem do jej historii, która to zaczyna się dopiero, gdy to Danka chce przejść wielką transformację, stając się Kane'em wchodzi do ognia, jednak wychodzi z niego z trzema smokami, które od tego czasu robią za powieściową wersję The Shield- sieją rozpierdol.

   Tak się zmęczyłam przy pisaniu tego postu, że nawet mi się nie chce zakończenia pisać, więc musicie zadowolić się tym :P
   

   



1 komentarz:

  1. Gra o srom mnie przekonała :D Świetnie napisane, zwłaszcza urzekło mnie "Vincent jest zapatrzonym w siebie dupkiem, wierzącym, że wszyscy go kochają".
    Jakie to prawdziwe, poza tym uwielbiam GOT, ale parodię chyba jeszcze bardziej :D

    ___________________
    chalvinesblood.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń